Książę Rzeszy
6 listopada 1941 roku. Północny Atlantyk, na zachód od Islandii.
Siedziałem na pomoście w swoim fotelu, popijając mocną kawę przyniesioną przez starszego bosmana, gdy nagle wyrósł przede mną wysmukły młodzian w wyjściowym mundurze ze złotą odznaką partyjną. – Tak, poruczniku? – wyprężył się przede mną i wyrzucił rękę w hitlerowskim salucie – Heil Hitler! – szczeknął – Porucznik Herman Wittmans, oficer polityczny, jestem odpowiedzialny za prawidłowy, narodowo – socjalistyczny światopogląd naszej załogi, panie komandorze! – zamilkł, nadal stojąc w pozycji zasadniczej. Popatrzyłem na niego zdegustowany – Na moim okręcie salutujemy tradycyjnie, poruczniku. To po pierwsze, po drugie, od kiedy jesteście na okręcie? – Zmieszany spojrzał na mnie i przełknął ślinę – Dwa tygodnie, panie komandorze! – Aha – powiedziałem cicho – od dwunastu dni jesteśmy w morzu, a pan, panie poruczniku, dopiero teraz mi się melduje, tak? – Zauważyłem, że pewność siebie młodego aparatczyka uleciała w kosmos, niczym dym z papierosa. – Wymagam, poruczniku bezwzględnej lojalności do siebie, nie do Adolfa, czy to jasne? Nie używamy na moim okręcie hitlerowskiego pozdrowienia, walczymy za ojczyznę, Wittmans, nie za chore mżonki tego austriackiego kaprala. Zrozumieliście? – Porucznik mruknął coś pod nosem i odmeldował się tradycyjnym salutem – Karl, miej tego idiotę na oku, nie potrzebuję na łajbie fanatycznych szczeniaków, dobrze? – Szef bosmanów skinął lekko głową i jak cień zniknął z mostka.
Wyszedłem na odsłonięte skrzydło pomostu i z lubością zapaliłem papierosa, spoglądając w kierunku dziobu. – Niezły ten nasz „Prinz Eitel Friedrich” – pomyślałem. Po modernizacji, okręt dysponował ośmioma działami kalibru 350 milimetrów, rozmieszczonymi w czterech wieżach, po dwie na dziobie i rufie w superpozycji. Fakt, okręt zwodowano w 1914 roku, ale dzięki modernizacjom, był nadal niezwykle groźną jednostką. Pancernik, oprócz głównej artylerii posiadał czternaście dział 150 milimetrów i szesnaście kalibru 105 milimetrów. Przed lotnikami Angoli zabezpieczało nas szesnaście działek 37 milimetrów, dwanaście 20-sto milimetrowych i uniwersalne sto piątki. Zasięg głównej artylerii nie powalał, ledwie 17,8 kilometra, ale dzięki unowocześnionej mechanice ładowaliśmy je w 28 sekund, a to już dawało nam przewagę nad Aliantami, którzy na ogół potrzebowali 2 – 3 sekundy więcej. Oparłem się wygodnie o opancerzony reling. Wyszliśmy sami, obecnie okręt robił 20 węzłów. Mógł pójść nawet 28, ale rzadko wykorzystywaliśmy pełną moc siłowni, mając na względzie wiek kotłów, opalanych mazutem. – Jeszcze dwa dni – pomyślałem – i dołączymy do grupy operacyjnej „Seelöwen”. Załoga zdążyła się zgrać podczas wojny z Polakami w trzydziestym dziewiątym i później, podczas ćwiczeń na Bałtyku, więc mogliśmy z nadzieją patrzyć w przyszłość. Tylko nurtowało mnie jedno pytanie – czy ta przyszłość będzie dla nas, Niemców łaskawa…
8 listopada 1941 roku, Północny Atlantyk. Punkt spotkania.
Chiefie! – Szef pojawił się jak zwykle znikąd, nagle mterializując się koło mojego fotela z parującym kubkiem – Kawa ze sznapsem, panie komandorze – uśmiechnął się lekko, po czym spojrzał na niespokojny ocean rozciągający się przed naszym dziobem – W tej cholernej pogodzie możemy minąć naszych, nawet ich nie zauważając, a ponoć w pobliżu kręci się silna grupa Brytyjczyków – zauważył markotnie. Skinąłem z powagą głową – To prawda, szefie, ale możesz mi powiedzieć co się stało z naszym panem „Hitler Jugend”, bo gdzieś od ostatniego spotkania go nie widziałem… Bosman lekko uniósł brwi, patrząc na krajobraz za oknami mostka – Powiedzmy, że wybrał się na wycieczkę krajoznawczą… Teraz ja zrobiłem wielkie oczy – Ale, że co?! – Panie komandorze, bosmat Berst, wdał się z porucznikiem w dyskusję polityczna, a że jego brat siedzi w Dachau, to rozumie pan, że dyskusja raczej nie ułożyła się po myśli Wittmansa… Powiedzmy, że wybrał się na zwiedzanie dna Atlantyku z pieczołowicie zaciśniętą na szyi linką sygnałową i małą dryfkotwą u nóg, jako balastem… – Parsknąłem śmiechem – cóż, szefie – powiedziałem ocierając łzy – myślę, że nikt za naszym partyjniakiem nie będzie płakał – puściłem do niego oko. – Okręty z bakburty! – ryknął nagle obserwator. Rzuciliśmy się do okien z lornetkami – To nasi, odetchnąłem z ulgą – Rozpoznaję „Bayerna” i”Gneisenau”! – krzknąłem z ulgą – Sygnalista, nadaj lampą nasze sygnały, żeby koledzy nie wysłali nam kilku prezentów ze swoich dział… Adolf by się nie ucieszył… – Sgnalista, młody marynarz z Kilonii wyszczerzył się szelmowsko i zaczął naparzać w żaluzje aldisa z prędkością, jaką osiąga MG-42, naparzające do Angoli.
10 listopada 1941 roku. Północny Atlantyk, gdzieś na trasie alianckich konwojów.
Od dwóch dni szliśmy w składzie grupy bojowej. Trzy pancerniki w osłonie krążowników i niszczycieli. Wywiad donosił nam, że w naszym sektorze znajduje się duża grupa bojowa Aliantów. Niestety, znajdowaliśmy się daleko na zachód, od sektorów operacyjnych naszych U-Bootów, więc nie mogliśmy liczyć na wsparcie tych dzielnych chłopaków, którzy zyskali wśród naszych marynarzy miano „Szarych Wilków” – Uwaga mostek! Możliwy kontakt, piętnaście stopni na bakburtę, odległość ponad dwadzieścia kilometrów! – Meldunek od obsługi radaru postawił całą obsadę na równe nogi – Ogłosić alarm bojowy i powiadomić aldisem pozostałe okręty! – krzyknąłem. Rozdzwoniły się dzwonki alarmowe, a obsługi dział ze zwinnością pantery rzuciły się na swoje stanowiska bojowe. Po chwili, załadowano działa, a potężne wieże o czołowym pancerzu grubości trzydziestu dwóch centymetrów obróciły się majestatycznie w kierunku jeszcze niewidocznego wroga. Nagle w odległości osiemnastu kilometrów pojawiła się majestatyczna sylwetka brytyjskiego pancernika. „King George V” szedł z pełną prędkością nie zmieniając kursu nawet o pół stopnia. Nagle zauważyliśmy rozbłyski jego dział – Ster lewo! Do oporu, cała na przód! – Okręt szarpnął i z gracją pochylił się w zwrocie. Brytyjskie pociski upadły w wodę jakieś piętnaście, dwadzieścia metrów od nas. W tym samym momencie rzygnęło ogniem nasze osiem luf. Trzysta pięćdziesięcio milimetrowe pociski z łoskotem pociągu pospiesznego relacji Berlin – Frankfurt, pomknęły w kierunku wroga. – Zwrot w prawo, kurs prosto na północ! – Sternik zakręcił z werwą kołem, aż jego szprychy zlały się w całość. Okręt szarpnął i zmienił gwałtownie (jak na pancernik, oczywiście) kierunek. W międzyczasie nasze pociski obramowały przeciwnika, zaś dw trafiły idealnie w jego główną nadbudówkę, poniżej pomostu, zostawiając piękne dziury, o średnicy trzydziestu pięciu centymetrów. – No – pierwszy wyszczerzył się w serdecznym, a zarazem paskudnym uśmiechu – wreszcie Herbaciarze mają jakiś element wykonany z niemiecką precyzją. Salwę śmiechu przerwały pociski uderzające w pancerz dziobowy naszego okrętu. Wieże A i B wystrzeliły z hukiem i kolejne argumenty Rzeszy dosięgnęły brytyjski pancernik, masakrując jego nadbudówki i zabijając marynarzy. Nagle, gwałtowny wstrząs zwalił mnie z nóg. Jakimś cudem udało mi się pozbierać i z niedowierzaniem patrzyłem na naszą wieżę B. Angielski pocisk literalnie ją rozłupał. – Scheiße – zaklął pierwszy – a to nam Tommies przyładowali! Okręt szedł w ostrym zwrocie i do boju włączyły się rufowe wieże. Po drugiej salwie brytyjski pancernik nagle stanął jak wryty, zupełnie jak gdyby uderzył w niewidzialną ścianę. Potężne płomienie wykwitły z pokładu katapultowego, a po chwili olbrzymia eksplozja posłała go na dno Atlantyku. – Jakie uszkodzenia, pierwszy? – Wieża B wyłączona z walki, lekkie uszkodzenia w części dziobowej. Ster i maszyny działają bez zarzutu! Nagle zza zasłony dymnej postawionej przez Angoli wyskoczył na pełnej prędkości krążownik „Fiji”, który pruł do nas z dziobowych wież. – Nieprzyjacielski krążownik sześć kilometrów od naszej prawej burty! Robi zwrot, będzie torpedował! – Ster lewo! Cała naprzód! Zasypcie skur… ogniem! – ryknąłem. Wszystkie stopięćdziesiątki, które miały Anglika w polu widzenia rzygnęły ogniem. Po chwili, z basowym rykiem dołączyły rufowe działa głównego kalibru, które przerobiły nieprzyjacielski krążownik na żyletki. Niestety zdążył przed udaniem się do Abrahama na piwo odpalić swoje torpedy. Szczęśliwie przeszły wzdłuż naszych burt… No, prawie, bo jedna przygrzmociła centralnie w naszą rufę uszkadzając jedną z płetw sterowych i część śrub napędowych, co drastycznie zmniejszyło naszą prędkość i manewrowość. Jeden z naszych niszczycieli postawił zasłonę, dzięki czemu udało nam się oddalić od pola walki i ze zmniejszoną prędkością poczłapaliśmy w kierunku bazy…
UWAGA!!! Powyższe wydarzenia nigdy nie miały miejsca, a wszystko jest tylko wytworem chorej wyobraźni autora, oraz kompilacją kilku bitew rozegranych tym okrętem. Tekst nie ma też na celu propagowania nazizmu, który podobnie jak komunizm był zbrodniczą i okrutną ideologią!
Podsumowanie, czyli jak Lex do pancerników zaczyna się przekonywać 😉
„Prinz Eitel Friedrich” został umieszczony na VI tierze i jest taką pomniejszoną wersją „Bismarcka”. W każdym razie mi grało się nim bardzo przyjemnie. Okręt nadal ma status WiP, także należy się liczyć ze zmianami, które mogą zostać wprowadzone. Jak na pancernik z tego okresu (wodowanie w 1914 roku!), okręt jest całkiem zwrotny i nieźle uzbrojony. Na uwagę zasługuje również uzbrojenie p-lot oraz opancerzenie. Pas pancerny na burtach ma od 270 do 300 milimetrów, a pancerz czołowy cytadeli od 250 do 35 mm poniżej linii wodnej. Okręt walczy jak równy z równym nawet z siódemkami, choć na niektóre ósmo tierowe pancerniki jest już ciut za słaby. Zasadnicze pytanie: Kupić czy nie kupić? Cóż, ciężko mi wydać sprawiedliwy „wyrok” 😉 Z jednej strony okręt całkiem przyjemny do grania, a z drugiej, jest dużo innych lepszych jednostek. Pozostaje nam więc poczekać na finalną wersję, która, mam nadzieję, zaspokoi naszą ciekawość.
Ahoj, Kapitanowie!
Paweł Lex Lemański
Bardzo fajnie się czyta. Niestety ale społeczność gry robi się bardzo toksyczna odstraszając tym nowych graczy. Pozdrawiam
Grafomania gimnazjalna.
Jako 40-sto letni marynista, uprzejmie dziękuję 😀
A ja się cieszę, że marynistyka pociąga i gratuluję. Sporą robotę zrobił p. Marcin Mortka, gdy w ostatnich kilkunastu latach przetłumaczył serię Paticka OBriana o kpt. Jacku Aubrey. Przyswoił olbrzymią porcję terminologii, żeby przetłumaczyć rozbudowane opisy manewrów i walk żaglowców. Nie mówiąc już o samym autorze, który życie spędził studiując archiwalne dzienniki okrętowe i pamiętniki oficerów.Jeśli chodzi o tekst to unikał bym takich zwrotów jak cytuje: Ster lewo! Do oporu,cała naprzód! NIkt takiej komendy by nie wypowiedział, nawet w emocjach. Bo ta komenda brzmi Ster lewo na burtę! To: na burtę oznacza dla sternika polecenie wyłożenia go do oporu! (po ang. byłoby: Hard to port!, właśnie hard, czyli do oporu. Ale to szczegóły, choć działają jak przyprawa.Pozdrawiam.
Wiesz, w każdym tekście staram sie pisać inaczej 🙂 Raz pojechałem hardkorem, z pełną terminologią morską („prawo na bort” czy ster i bakburta), to ludzie narzekali 😉 Ale dzięki za słowa konstruktywnej krytyki 🙂
40 latek piszący na gimnazjalnym poziomie, no jest się z czego cieszyć…
Z drugiej strony lepiej tak się realizować niż wysadzać w tłumie.
Proponuję usiąść i samemu coś napisać. Lubię krytykę, ale KONSTRUKTYWNĄ, a szanowny kolega Pupka (nick adekwatny do poziomu kultury jakśnie szanownego…), sam zachowuje sią na poziomie ucznia gimnazjum i to tego z średnią poniżej trzy mniej 😀