Kolos z kraju Wschodzącego Słońca.
Kwiecień 1944 roku. Baza Połączonej Floty. Japonia.
Potężny kadłub i nadbudowy wznosiły się przy nabrzeżu niczym święta góra Fujiyama nad Japonią. Promienie wschodzącego słońca, którego symbol widniał na dumnie powiewającej na flagsztoku banderze Cesarskiej Marynarki Japonii, oświetlał szczyt nadbudowy i przywodził na myśl śnieg, zalegający na szczytach góry. Podniosłem głowę i z dumą patrzyłem z nabrzeża na jeden z dwóch najpotężniejszych okrętów na świecie, „Musashi”, okręt klasy „Yamato”. Poczułem dumę, że mnie, czterdziestoletniemu komandorowi, przypadł w udziale zaszczyt dowodzenia tym najnowocześniejszym pancernikiem cesarskiej floty. Ten mierzący niespełna 263 metry kolos był bardzo groźnym przeciwnikiem dla wrogich okrętów. Dziewięć najpotężniejszych dział morskich świata, kalibru 460 milimetrów rozmieszczono w trzech wieżach. Dwóch na dziobie w superpozycji i jednej na rufie, mogły razić cele w odległości 26,5 kilometra z częstotliwością dwóch strzałów na minutę. Każdy z ważących ponad tonę pocisków po trafieniu w cel, siał śmierć i zniszczenie.
Okręt był piękny. jego linie burt i pokładu, harmonizowały z nadbudowami w kształcie tradycyjnej pagody. Na dziobie pyszniła się ponad metrowej średnicy chryzantema – symbol cesarza, który oznaczał, że okręt należy do niego i że jego potęga oddaje mu hołd.
Otrząsnąłem się z zadumy i ruszyłem po trapie w kierunku pokładu. Przy szczycie trapu trapowy odgwizdał sygnał dowódcy, a oficer wachtowy, w idealnie skrojonym mundurze przywitał mnie na okręcie.
– Kapitanie Nakamoto, witamy na okręcie! Załoga wolna od wacht czeka na zbiórce na pokładzie rufowym!
– Konischiwa, poruczniku, cieszę się, że cesarz w swojej wspaniałomyślności powierzył mi ten okręt i załogę. Proszę prowadzić.
Ukłoniliśmy się sobie i ruszyliśmy w kierunku rufy. Z załogi liczącej 2400 osób, trzy czwarte zgromadziło się na pokładzie rufowym na zbiórce. Wszedłem na podwyższenie usytuowane przed czołem wieży numer trzy i spojrzałem na swoich ludzi. Wszyscy stali w milczeniu i w skupieniu czekali na moje słowa. W ich twarzach widać było ducha Bushido, tego który przyświecał dawnym samurajom. Każdy z nich był gotów oddać życie za cesarza i Nippon. Byli młodzi, tylko kilku oficerów i starszych podoficerów było w moim wieku. Fanatyzm i chęć walki wyzierała z ich oczu.
– Oficerowie, podoficerowie i marynarze wielkiej floty cesarza! Od dzisiaj, z woli naszego władcy, cesarza Hirohito, obejmuję dowództwo nad tym okrętem. Mamy również zadanie, jutro o świcie wychodzimy w morze wraz z dużą grupą okrętów Połączonej Floty. Popłyną z nami dwa pancerniki, lotniskowiec, krążowniki i osłona niszczycieli. Mamy za zadanie za wszelką cenę zniszczyć siły białoskórych diabłów, by nic nie stanęło na drodze przed ekspansją naszego państwa i przed końcowym panowaniem na całym basenie Pacyfiku. Cesarz i ja, żądamy tylko jednego. Bezwzględnego posłuszeństwa i całkowitego oddania misji. Na cześć cesarza – Banzai!
– Banzai, BANZAI, BANZAI!!!!
Kwiecień 1944 roku. Na południowy wschód od Wysp Japońskich.
Wieczór.
Zgrupowanie szło w luźnym szyku z „Mushashi” i „Shokaku” w centrum. Po prawej i lewej burcie, lekko ku rufie szły „Amagi” i „Izumo”. Krążowniki otaczały główne siły, podczas, gdy trzy niszczyciele szły jakieś trzy mile przed zespołem, wypatrując wroga. Od rana wysyłaliśmy wodnosamoloty z pancerników w celu wypatrzenia wroga, niestety, nic nie dostrzegły. Myśliwce z lotniskowca mimo to, zapewniały stałą osłonę lotniczą. Lepiej było nie ryzykować. Zbliżała się noc. Wyszedłem na pomost obserwacyjny ponad pomostem bojowym. Nie licząc obracającego się powyżej dalocelownika z antenami radarów artyleryjskich, był to najwyższy punkt, z którego można było ogarnąć wzrokiem cały okręt. Młodziutki podchorąży stał tyłem do mnie, oparty o pancerny reling i patrząc w morze palił papierosa.
– Ciężki dzień, co, Yashiro? – zapytałem z lekkim uśmiechem,opierając się o reling obok niego
Zmieszany podchorąży wyrzucił papierosa do morza i stanął na baczność.
– Panie kapitanie podchor…
– Spocznij – skinąłem mu głową – szkoda papierosa, zapal mojego – podałem mu paczkę, odpaliłem swojego i podałem mu ogień.
– Jak się czujesz? Wszystko w porządku? Porucznik nie zatruwa wam życia?
Trochę zmieszany Yashiro Nabauki uśmiechnął się lekko zmieszany.
– Jest dobrze panie kapitanie, osiem godzin siedziałem przy radarze, ale na kolację była fugu i sake, to wynagrodziło zmęczenie. = Popatrzył lekko spłoszony – będzie ciężko?
– Lekko nie będzie. Amerykanie rzucili w morze wielkie siły, to już nie czasy naszych zwycięstw, jak w Pearl Harbour… – Uśmiechnąłem się szeroko, widząc jego zdziwienie. – Tak, mój drogi Yashiro san, jestem realistą, szturchnęliśmy wielkiego potwora, on nam nie odpuści, przestałem się łudzić… Oby udało nam się wrócić do bazy…
Rozejrzałem się – Ale nie jest źle, nasze uzbrojenie daje nam duże szanse. Dziewięć dział 460 mm, dwanaście 155 mm, dwanaście 127 mm… Jankesi nie będą mieli z nami łatwo…
– A ich lotnictwo pokładowe? – zapytał z obawą. – Porucznik nam mówił, że był na „Hiryu” jak ten szedł na dno…
– Nie będę cię okłamywał chłopcze – mrugnąłem do niego – ale tu też nie będzie im łatwo. Dwanaście 127-demek, trzydzieści sześć 25-tek, cztery cekaemy 13,2 milimetra powinny im utrudnić celowanie. Poza tym możemy rozwinąć ponad 27 węzłów. Przy odrobinie szczęścia damy radę.
Uśmiechnął się z ulgą, ale nagle zerknął na mnie zdziwiony – Skąd pan kapitan wiedział jak się nazywam?
– Dobrze znać ludzi z centrali dowodzenia – wyszczerzyłem się do niego. – No, zmykaj na hamak, wyśpij się, jutro będzie nam gorąco…
Odmeldował się salutując i pobiegł do zejściówki, a ja zapaliłem kolejnego papierosa, obmyślając plan bitwy…
Poranek.
– Radar do dowódcy! Silne echa w namiarze 20 stopni w lewo od dziobu! Na granicy zasięgu!
– Dziękuję radar. Sygnalista, przekazać na lotniskowiec, żeby wysłał samoloty w stronę celu, jak my ich widzimy, to oni nas tym bardziej, mają lepsze radary…
Lotniskowiec w osłonie jednego z krążowników wyszedł z szyku, wykręcił pod wiatr i zaczął wyrzucać w powietrze swoje grupy lotnicze, które krążąc nad naszymi głowami sformowały szyk i odeszły na pełnym gazie w kierunku wroga. W tym samym czasie nasze okręty ścieśniły szyk i ruszyły z szybkością 27 węzłów w kierunku wskazanym przez radar.
Nie musieliśmy długo czekać. Nasze niszczyciele złamały ciszę radiową podając, że walczą z amerykanami. Nasze okręty rozbiły szyk i podzieliły się na grupy (pancernik plus krążowniki) i przygotowywały się do boju. W odległości dwudziestu sześciu kilometrów pojawiły się okręty z gwiazdami i pasami na banderach. „Musashi” zrobił lekki zwrot i wieże artylerii głównej powoli obróciły się w kierunku odległych celów. Wzięliśmy na celownik „Missouri” i z maksymalnego zasięgu odpaliliśmy salwę. Pociski po długiej chwili uderzyła w wodę 50 metrów przed dziobem Amerykanina. Jego pociski upadły ponad 200 metrów od naszej rufy. Po chwili, po wprowadzeniu poprawek, okręt zadrżał ponownie od wystrzału potężnych armat. Spojrzałem przez mocną lornetę w kierunku celu.
– Cztery siedzą! Reszta obramowała! Prowadzić ogień ciągły ze stałą zmianą kursów!
Mostek zachuczał od okrzyków radości obsady. Popatrzyłem na nich dumny – Tak – pomyślałem – ta załoga musi wygrać…
Nasze działa waliły salwami burtowymi co pół minuty. W wieżach musiało być piekielnie gorąco od wyziewów z gazów prochowych i od nagrzanego pancerza, ale obsady nie zwalniały tempa. Na pokładach nie pozostał żaden marynarz. Podczas ostrzału z tych gargantuicznych dział, przebywanie na pokładzie groziła śmiercią od podmuchu, a w najlepszym wypadku trwałym kalectwem. Zmiany ciśnienia były olbrzymie. Nagle w ferworze walki ktoś wrzasnął. – Torpedy w wodzie z prawej burty!!!
Na śmierć zapomniałem o wrogich pilotach, ich obecność uświadomił mi jazgot działek przeciwlotniczych, który przebijał się nawet na pancerny pomost bojowy. Przebiegłem na prawą stronę mostka i spojrzałem w wodę.
– Zwrot w prawo! Prawoburtowe śruby, cała wstecz!!
Okręt idący z pełną prędkością, zaczął wykonywać cyrkulację, gdy w śródokręcie uderzyły dwie torpedy. Potężna jednostka nawet nie odczuła tego ciosu. Pozornie. Jedna z rybek musiała mieć uszkodzone żyro i tuż przed uderzeniem wyskoczyła z wody, eksplodując na potężnym pasie pancernym, jednak druga rąbnęła czyściutko w kadłub, blisko dna, rozrywając poszycie, zalewając przedziały i topiąc ludzi… Rozdzwoniły się alarmy, a z maszynowni raportowano o uszkodzeniach. Na szczęście, przed walką zamknięto grodzie wodoszczelne i napór wdzierającej się wody został zatrzymany. Okręt zwolnił do 20-stu węzłów, gdy nagle z lewej burty pojawił się amerykański niszczyciel „Fletcher”, który z odległości trzech kilometrów wystrzelił salwę pięciu torped. Nasza średnia artyleria otworzyła gwałtowny ogień podpalając Jankesa i przeganiając go. Znowu mieliśmy szczęście w nieszczęściu. Z pięciu wystrzelonych torped trafiły nas tylko dwie, co graniczyło z cudem. Obie rąbnęły nas z lewej burty blisko dziobu. Kolejne zalania i pożary. Grupy awaryjne rzuciły się do pracy, starając się ograniczyć zniszczenia. Niestety, wieża numer jeden została wyłączona z akcji. Wybuch uszkodził systemy hydrauliczne i elektryczne, odpowiadające za jej obrót i za dosył amunicji.
– „Missouri” płonie, długo nie pociągnie, wyszedł z naszego zasięgu! – krzyknął oficer wachtowy. Spojrzałem w jego kierunku. Amerykański pancernik, z wyraźnym przechyłem oddalał się z placu boju. Nagle na dziesięciu kilometrach pojawił się nieprzyjacielski krążownik, chyba klasa „New Orlean”, który właśnie wysadził w powietrze nasz krążownik „Atago”. Miał pecha, wyszedł prosto pod nasze sześć luf w ocalałych wieżach.
– OGNIA!!!
Okręt zadrżał, a Jankes zniknął nagle w potężnej kuli ognia, łącząc swoją załogę z ich przodkami.
Nasza sytuacja nie była wesoła. Straciliśmy jeden pancernik, dwa były poważnie uszkodzone. Zatonęły nasze niszczyciele, a większość krążowników dogorywała. Amerykanie stracili trzy krążowniki, lotniskowiec i mieli poharatane pancerniki. W tej sytuacji, nakazałem zwrot, i z pełną prędkością wycofanie się w kierunku bazy w celu remontów i uzupełnień załóg. Amerykanie musieli myśleć podobnie, gdyż ich okręty, wciąż się ostrzeliwując odchodziły na pełnej w przeciwnym kierunku…
Po bitwie.
Resztki naszego zespołu skupiły się wokół naszego okrętu i również uszkodzonego lotniskowca, obierając kurs na bazę.
Zobaczyłem mojego rozmówcę z poprzedniego wieczora, jak wychodził z pomieszczenia radarów. Widać było, że jest wykończony. Kiwnąłem na niego, podałem mu zapalonego papierosa i posadziłem na pokładzie, wciskając mu w drżące ręce kubek z sake. Ręce tak mu się trzęsły, że kubek uderzał o zęby jak kastaniety. Nagle z przerażeniem popatrzył na mnie.
– Panie kapitanie, wieża nr jeden oberwała?
– Nie bezpośrednio, a czemu się pytasz?
– Mój brat dowodził działem A…
Spojrzałem pytająco na wachtowego, który kierował grupami awaryjnymi. Ten skinął głową i rzucił kilka słów do mikrofonu, wysłuchał odpowiedzi i podał mi informacje. Podszedłem do podchorążego.
– Jest cały, choć poobijany, no i raczej przez jakiś czas nie będzie słyszał słów wypowiadanych cichym łagodnym głosem.
Twarz podchorążego rozjaśnił uśmiech, przłknął resztkę sake podniósł się na nogi.
– Mogę się odmeldować?
– Leć do niego, synu – skinąłem mu głową…
Cóż, jak się domyślacie, całe opowiadanie jest wytworem wyobraźni autora i zawiera elementy bitew rozegranych przez niego w grze. Co do okrętu, to powiem szczerze, że się w nim zakochałem. Jest megakufafantamasakryczny!!! Świetne działa, które potrafią zadać duże uszkodzenia przeciwnikowi. Troszkę kuleje pancerz, ale jak będziemy się pilnować i ustawiać się dziobem do przeciwnika, to powinno być ok. Czy go brać? JAK NAJBARDZIEJ!
Pozostaje mi jak zwykle życzyć Wam miłej gry i prosić o Wasze wrażenia na temat tekstu w komentarzach 😉
Powodzenia, Kapitanowie!
Paweł Lex Lemański