Niszczycielem z Antypodów pływał Lex
Czerwiec 1943 rok.
Podjechałem Willisem na pirs nr III, gdzie czekał na mnie mój nowy okręt. Po tym, jak skośnoocy zatopili moją ostatnia łajbę, stary wysłał mnie do pracy w cholernej Królewskiej Poczcie, więc objęcie dowództwa nad nowym okrętem miało być miłą odskocznią. Podświadomie liczyłem, że dostane jeden z tych nowych, jankeskich destroyerów, ale przy pirsie stało coś innego…
Moim oczom ukazał sie zardzewiały i wyeksploatowany zlom, a dokładnie brytyjski niszczyciel wyprodukowany na przełomie 1916 i 1917 roku, przez naszych angielskich kuzynów nazwany „typ V”… jak zobaczyłem ten skład rdzy i szczurów,
automatycznie odwróciłem się na pięcie, by wsiąść do jeppa, ale ten zniknął. Z rezygnacją podniosłem swój marynarski worek i ruszyłem w kierunku trapu. U jego szczytu zasalutowałem banderze i trapowemu i szczęka opadła mi na brudny deck… Parę metrów dalej stał dowódca bazy, admirał Covey i szczerząc zębiska gapił się w moją stronę.
– Panie admirale, komandor podporucznik Pratt melduje się na pokładzie… I z łaski króla, co to kur… jest??!!
Stary wyszczerzył sie jeszcze bardziej i podszedł do mnie z wyciągniętą prawicą.
– John, obiecałem ci dowództwo nad włsnym okrętem, narzekasz?
– Admirale, przecież to nie okręt, tylko składnica złomu! Angole dali nam go, bo u nich nikt przy zdrowych zmysłach by na to nie wsiadł!
Dowódca uśmiechnął się serdecznie i wziął mnie pod ręke, prowadząc w kierunku zejściówki.
– John, uspokój się, pamiętaj, Angole uważają nas za Polaków południowej półkuli. Jesteśmy najlepsi. Łajba ma wyremontowane maszyny, usprawnione uzbrojenie i jest całkiem groźnym przeciwnikiem. Jeszcze pogonisz ryżojadów z powrotem do Tokio, wierzę w ciebie, za tydzień wychodzicie, stoczniowcy skończą do tego czasu prace. A teraz chodź na obiad do messy i na drinka do twojej kajuty.
Lipiec 1943 rok.
Tygodniowy remont przesunął sie w czasie i po trzech miesiącach wyszliśmy w morze. Okręt był ni najgorzej uzbrojony. Cztery działa kalibru 102 milimetry rozmieszczone po dwa w superpozycjach na dziobie i rufie o zasięgu 10,1 kilometra, dodatkowo jedna potrójna wyrzutnia torped o kalibrze 533 milimetrów i zasięgu 6-ciu kilometrów. Przed samolotami miały nas bronić dwie pojedyncze 40-stki, jedna 20-stka i dwa podwójne stanowiska WKM kalibru 13,2 milimetra. okręt rozwinąć mógł 34 węzły, a po przeciążeniu maszyny, przez krótki czas około 38 węzłów. Przeciwnik mógł nas wypatrzyć (dzięki niskiej sylwetce) z 6,3 kilometra.
Od dwóch dni szliśmy z prędkością 28 węzłów w kierunku działań Task Force 32, gdy z kabiny radiowcow przyszedł meldunek – „prosimy o wsparcie wszystkie alianckie okręty, atakują nas przeważające siły japońskie. Walczymy!”.
-Wodzu,co robimy? – pierwszy stał obok i patrzył na radiogram. Lekko się zasępiłem. Na pokładzie mieliśmy świeżą załogę, większość jeszcze nie była w boju, ale takiego wezwania nie można było olać…
– ASDIC, masz coś?
– Cisza kapitanie, chyba wszystkie U-Booty poszły na atlantyk, a Japończycy są bardziej na północ.
– OK, Maszyna, cała naprzód prosto na północ, załoga w wachcie burtowej. nie zygzakujemy!
Okręt położył się na nowy kurs, a maszyny weszły na pełne obroty. Kadłub zaczął drżeć od wibracji maszynerii, a rufa aż przysiadła w wodzie, gdy okręt rozpędził się do maksymalnej szybkości.
– Nie zygzakujemy? – Pierwszy ze zdziwieniem spojrzał na mnie.
– Nie, nie ma podwodniaków. Niemcy wrócili na Atlantyk, gdzie Angole i Polacy ostro im w dupę dają w konwojach, a Japończycy siedzą dużo dalej na północ. z tą prędkością, rano będziemy koło naszych, a ci są w kontakcie z wrogiem.
– Kto tam jest?
– Lotniskowiec, dwa pancerniki, kilka krążowników i jeden niszczyciel. Zaatakowali ich w dużej sile. postaramy się pomóc. Wachtowy idę się zdrzemnąć do nawigacyjnej, obudź mnie jak się będziemy zbliżać.
– Tak jest!
ALARM BOJOWY, TO NIE ĆWICZENIA, ALARM BOJOWY!!!
Syrena i wrzask przez megafon definitywnie zepsuł mi sen o pewnej seksownej WREN-ce ze sztabu, z która zresztą się ostatnio umawiałem. Wypadłem na pomost – Co się dzieje?! – Japoński pancernik i dwa krążowniki w namiarze prawo 30 od dziobu!
Wyszedłem na skrzydło mostka i podniosłem do oczu idealnie wyważoną, potężną morską lornetę produkcji niemieckiej, którą udało mi się zdobyć jeszcze podczas służby w Anglii. Fakt, 16 kilometrów od nas majaczyła w mgle potężna góra stali. – Gdzie krążowniki? – Z drugiej strony, atakują naszych!
Uśmiechnąłem się złośliwie – Uwaga, obsługa wyrzutni na stanowiska! Maszyna, ponad cała na przód! Ster prawo na burt, idziemy na żółtka!
Okręt jeszcze bardziej siadł na rufie i z gracją położył się w zwrocie na burtę. Obsady dział zaczęły naprowadzać lufy na cel. – Działa, wstrzymać się, zaatakujemy torpedami! – Okręt był już 5 kilometrów od nas. – Widzą nas, wodzu, walą ze stopięćdziesiątek! – Zwrot w lewo! Torpedy… PAL!!! – Szussss, szussss, szusss!!! Trzy rybki rozpoczęły swój morderczy bieg w kierunku bezbronnej burty japońskiego kolosa. – Zwrot w lewo! Odchodzimy! Przeładować aparaty torpedowe! – W tym momencie obramowała nas salwa ze 150-tek pancernika. Okręt trzęsąc się i wibrując na spawach odchodził na bezpieczna odległość od wroga. Nagle powietrzem wstrząsnęły trzy potężne eksplozje. Wszystkie nasze węgorze trafiły celu. Nieprzyjacielski kolos zaczął gwałtownie zwalniać i przegłębiać na dziób, równocześnie na pokładzie wybuchły pożary. Nasi artylerzyści zasypywali pokład pociskami burzącymi, które dziesiątkowały załogę i wzniecały pożary. – Torpedy gotowe! – Wejść na kurs do ataku, rzucamy z czterech kilometrów – krzyknąłem. Okręt wszedł w jeszcze większa cyrkulację i rzucił się na japońskiego kolosa, jak rządny krwi wilk na wielkiego żubra. – OGNIA!!! – Torpedy uderzyły w wodę i po chwili weszły w cielsko płonącego olbrzyma. Potężna eksplozja zakończyła żywot pancernika i jego załogi.
– Krążownik z lewej burty!!!
– Ster prawo, idziemy na niego!
Pierwszy popatrzył na mnie jak na wariata, ale okręt już szedł w kierunku wroga, a dziobowe działa zasypywały go ołowiem. Nagle z dymu wypadł smukły, lekki krążownik, nad którym powiewał Gwiaździsty Sztandar i również otworzył ogień se wszystkich dział. „Japs” odszedł do swoich przodków w wielkiej kuli ognia.
Bitwa zaczęła się uspokajać. Japońskie niedobitki rzuciły dym i pod jego osłoną zaczęły oddalać się z pola walki. – „Vampire”, w samą porę! – Dzięki, zostajemy z wami!
Tak, właśnie tak musiały wyglądać zmagania niewielkich niszczycieli na bezmiarze pacyficznego teatru działań. Oczywiście, jest to tylko moja wizja, lekko osadzona w tamtych realiach i nie należy jej traktować jako źródła historycznego
Co do samego okrętu – mi się bardzo spodobał. Jak na swój tier (III) jest świetny. Zwrotny, wredny i kąśliwy. Niestety, pewne parametry mogą jeszcze ulec zmianie, ale mam nadzieję, że WG zostawi go takim jaki jest. Może przydało by się więcej wyrzutni, ale okręt świetnie łączy w sobie rolę niszczyciela artyleryjskiego z torpedowcem i to mi się podoba. Do zobaczenia, Kapitanowie!!!
Paweł Lex Lemański
Brawo, fajnie napisane, ale można by nie ukrywać aż tak bardzo o jaki okręt chodzi. Mała gafa: pod datą z kolejnego miesiąca stoi tekst, że „po trzech miesiącach wyszliśmy w morze”. Zrób z lipca wrzesień i wszystko zagra. Tekst czyta się przyjemnie. Merytorycznie nie oceniam, bo nie jestem graczem WoWs. Pozdrawiam!
Dzięki za zwrócenie uwagi, tak to jest jak pisze sie trzy rzeczy na raz 😉 😀