Rykoszetem po filmach. Część Druga
„Bitwa o Midway”
Witajcie Rykoszetówki i Rykoszeci! Ponieważ w ostatnim felietonie maksymalnie „zjechałem” remake serialu „Okręt”, więc dziś dla odmiany jeden z moich najulubieńszych filmów o tematyce marynistycznej – „Bitwa o Midway”. Genialnie nakręcony i zagrany obraz powstał w 1976 roku (choć część ujęć wykorzystanych w filmie pochodzi z nakręconego w 1960 roku filmu „Burza nad Pacyfikiem”).
W tej chwili słyszę jęk zawodu u młodszej części naszych czytelników: „Łeee, taka staroć, pewnie kiepskie efekty, etc, etc…”. Otóż wyobraźcie sobie, że jak na ponad czterdziestoletnią produkcję film starzeje się z godnością. Jego mocną stroną jest obsada. W obrazie gra cała plejada gwiazd, między innymi Henry Fonda jako adm. Nimitz, James Coburn jako kmdr Maddox, czy Toshiro Mifune jako Isoroku Yamamoto. Wartka akcja, świetne dialogi i okręty dopełniają dzieła. Wisienką na zasmażce jest to, że prawdziwe wydarzenia, które rozegrały się w dniach 4 – 7 czerwca 1942 zostały przedstawione w niezwykle realistyczny sposób. Nie zabraknie też wątku zakazanej miłości (między oficerem amerykańskim i japońską dziewczyną) oraz wesołka, charakterystycznego dla ówczesnych amerykańskich produkcji wojennych.
Historia jest pokazana z dwóch stron konfliktu. Świetnie dobrani aktorzy powodują, że człowiekowi wydaje się, że ogląda momentami dokument (brawurowe role Mifune i Shimono!). Sam przebieg bitwy (nota bene bitwy, która stała się punktem zwrotnym w walkach na Pacyfiku!) przedstawiono niezwykle skrupulatnie. Nie zabrakło nawet takich smaczków, jak wodowanie jedynego ocalałego pilota z eskadry torpedowców, a właśnie takie drobiazgi czynią ten film genialnym. Teraz, znowu słyszę głosy (tak, tak, wiem, że to się leczy, mój psychiatra mówi, że pierwszym krokiem do wyzdrowienia jest zaakceptowanie tego, że jest się wariatem…), że jak bez efektów specjalnych, generowanych przez komputery, można było odtworzyć bitwy morskie. Wyobraźcie sobie, że reżyser, Jack Smight, poradził sobie z tym w niezrównany sposób. Praca jego, jak i całej ekipy od efektów, nawet dzisiaj zachwyca. Ciekawostką jest, że na potrzeby filmu wybudowano kilkanaście pełnowymiarowych makiet nadbudów i pomostów bojowych japońskich okrętów, a także wykorzystano okręty z epoki (dwa amerykańskie lotniskowce (już wycofane ze służby) ucharakteryzowano na okręty Floty Cesarskiej). Za statystów wzięto personel z US NAVY, a zdjęcia nalotów kręcono z udziałem prawdziwych pilotów floty.
Cóż, mógłbym na temat tego dzieła pisać jeszcze długo, ale myślę, że zamiast czytać moje peany, odpalcie sobie film (znajdziecie go nawet na youtube!) i przygotujcie się na 140 minut akcji i emocji na najwyższym poziomie!
Ahoy, Kapitanowie!
Paweł Lex Lemański
Pomyślimy 😉
A kiedy bedzie recanzja tego filmu ze Stevenem Seagalem Under Siege aka Liberator gdzie wystepuje tez Missouri ? 😉
W pełni popieram. Pierwszy raz widziałem go jako dzieciak w kinie. A le co ja tam mogę wiedzieć. Moje córy mocno pełnoletnie mówią o tych czasach, że wtedy dinozaury po polu (będącym na miejscu naszego domu) biegały. 🙂
Czyli nie tylko ja lubię stare filmy wojenne można powiedzieć klasyki.