Duma Royal Navy – HMS „Hood”
Zdezelowany Swordfish trzęsąc się i trzeszcząc na wszystkich łączeniach uparcie posuwał sie na północ. Dochodziła siedemnasta i niebo zaczynało pomału się ściemniać. Pomyślałem, że jeszcze chwila i zmienię się w cholerny sopel lodu. Admiralicja mogła dać nowemu dowódcy dumy Home Fleet dać lepszy samolot, a nie tego cholernego dwupłata z odkrytymi kabinami… Nacisnąłem guzik interkomu: Poruczniku, ile to jeszcze potrwa?… Cisza… Poruczniku? Zero odpowiedzi. Pewnie znowu się spieprzył – pomyślałem i uniosłem się w fotel. Przechyliłem się nad owiewką i podniosłem nausznik pilotki porucznika Jonesa.
– Joneees!!! Długo jeszcze??!!
Odwrócił się przestraszony, ale zaraz się wyszczerzył w szelmowskim uśmiechu.
– Pół godziny, panie komandorze, ale pogoda coraz gorsza, będzie nami nieźle rzucać!
Co ty nie powiesz, wymamrotałem pod nosem i zrezygnowany osunąłem sie na swój fotel i mocniej dociągnąłem pasy.
Nie minęło pięć minut, jak żołądek podjechał mi do gardła, a następnie znalazł się w okolicach tej części ciała, gdzie plecy tracą swoją szlachetna nazwę. Jęknąłem i zerknąłem za burtę dwupłata. Ten kto nazwał Orkady „Przedsionkiem Piekła” popełnił malutki błąd. To nie przedsionek, to było samo piekło i to tak bliżej jego centrum… Samolot zaczął się zniżać, a ja, zacząłem się modlić… To znaczy zaczął bym, gdybym nie był tak przerażony. Najgorsze atlantyckie sztormy to był mały pikuś w porównaniu z tym, co znosił ten jęczący z bólu samolot. Faza lądowania była doprawdy straszna, przy wtórze wrzasków i klątw pilota, których nie przytoczę jako gentelman, Swordfish zaczął gwałtownie się obniżać, wężykując w podmuchach sztormu. Tuż nad pasem Jones zadarł nos i posadził maszyna, a następnie szybko podkołował na dispersal, gdzie stały rozlokowane Wellingtony. Odpiąłem pasy i wygramoliłem sie z kabiny.
– Dzięki poruczniku, ale jakoś wolę chodzić po pewnym podłożu – jęknąłem i wziąłem od wyszczerzonego pilota swój marynarski worek. Wsiadłem do willisa, który stał zaparkowany nieopodal i pojechałem w kierunku sztabu bazy Scapa Flow.
– Komandor Bernard Berski! Zameldowałem się admirałowi w jego gabinecie.
– Bernard jak??!! Zapytał z niedowierzaniem dowódca bazy, admirał William Benn
– Berski, panie Admirale, mój ojciec był Polakiem, osiedlił się w Anglii w 1910 roku, matka jest Brytyjką, ja urodziłem się już tutaj, ale z szacunku do ojca i jego rodaków nie zangielszczyłem nazwiska.
– Rozumiem – admirał uśmiechnął się kącikiem ust i spojrzał w podane mu przeze mnie papiery. – Piszą tu, że odbył pan staż operacyjny u Polaków?
– Yes sir! Na ich niszczycielu „Błyskawica”, jako oficer łącznikowy. Znam język, a Admirał Towey stwierdził, że dobrze było by, jakbym popływał bojowo na dużym niszczycielu, zanim obejmę dowództwo na własnej jednostce.
Admirał usiadł i zdjął okulary. – Wie pan, że obejmie dowodzenie na naszym największym okręcie? Mamy braki kadrowe, a Towey pana polecał.
– Yes sir, mam świadomość. Postaram się wykonywać swoje obowiązki jak najlepiej!
Dowódca oddał mi rozkazy, rozparł się wygodnie za biurkiem i powiedział:
– W porządku, panie Berski. Proszę udać się na okręt, rano wychodzicie w morze.
– Tak jest!
Wsiadłem z terenówki tuz przy trapie wiodącym do barkasa, który podwiózł mnie do stojącego na kotwicowisku „Hooda”. Mimo swojego wieku, okręt wyglądał bardzo nowocześnie. Zadziorne linie burt, zdominowane przez potężna przednia nadbudowę i dwa duże kominy, umieszczone zaraz za głównym masztem, kończyły się na rufie charakterystycznym uskokiem pokładu, na którym w superpozycji stały wieże działowe X i Y. Uzbrojenie jednostki stanowiło osiem świetnych dział kalibru 381 milimetrów, o skutecznym zasięgu 17,6 km, rozmieszczonych w czterech wieżach. Na dziobie wieże A i B i na rufie X i Y. Dodatkowo, siłę ognia wspierało czternaście uniwersalnych armat 102 milimetry. Również obrona przeciwlotnicza był potężna. Dwadzieścia cztery działka 40 mm, szesnaście WKM 12,7 mm, czternaście już wspomnianych armat 102 mm, a także ciekawostka, sto 172 milimetrowych wyrzutni niekierowanych „rakiet”, zasilanych parą z maszynowni, które dawały ochronny parasol okrętowi na bliskim dystansie.
Kiedy wszedłem po sztormtrapie na pokład, stojący przy trapie, w wyjściowym mundurze bosman, przepisowo oddał salut gwizdkiem trzymanym w prawej ręce i salutujący lewą. Oddałem honory banderze, a następnie trapowemu, który zakończył salut i zameldował się – Bosman Gorbals Wuillie, sir, gdzie zanieść pańskie rzecz?
– Do mojej kajuty poproszę, będę na pomoście, proszę zaprosić tam mojego zastępcę i oficerów.
Z filiżanką parującej herbaty opierałem się o stół nakresowy i przyglądałem się przybywającym oficerom, z którymi miałem spędzić najbliższe pół roku. W większości byli młodzi, ale już doświadczeni. Pływali w osłonach konwojów, tropili podwodnych korsarzy Doenitza, czy też walczyli z Niemcami w Norwegii. Najważniejsze, że byli specami w swoim fachu i rwali się do boju, a taka postawa była bliska mojej polskiej połowie.
– Panowie, nie będę przedłużać, większość z was mnie zna z poprzednich przydziałów, wiecie, czego się można po mnie spodziewać. Oczekuję od was jedynie szacunku jako dowódca i współpracy, a także inicjatywy własnej podczas walki. Czy to jasne? Wiem, że w Navy na ogół kapitan jest Bogiem, ale po paru miesiącach z Polakami stwierdziłem, ze taki model współpracy dowódca – kadra jest najbardziej efektywny. Pytania? Jak nie ma, to proszę iść do swoich działów, wychodzimy w morze o 7:00 rano, gdzie będziemy okrętem flagowym dla zespołu uderzeniowego, który ma za zadanie znaleźć i zatopić zespół niemieckich rajderów. Dobranoc panowie! Oficerowie odmeldowali się, a ja wymęczony lotem z Londynu udałem się na spoczynek.
„Dziennik pokładowy. HMS Hood / 12.01.1941 / 1415 / trzeci dzień w morzu.
Po spotkaniu z Grupą Uderzeniową 30 mil na północny zachód od Scapa, obraliśmy kurs północno – zachodni ku północy. Okręty idą z prędkością 18 węzłów, dywizjon trzech niszczycieli pod dowództwem ORP Błyskawica idą przed zgrupowaniem. Nie zauważono aktywności przeciwnika, załoga w wachcie burtowej.”
– Jak sytuacja, panie pierwszy? – Zapytałem wchodząc na pomost bojowy.
– Ciężka pogoda, panie kapitanie, sztormujemy. Nam to nie przeszkadza, współczuję chłopakom na niszczycielach, te biedne ********* pewnie cały czas rzygają. Nasze okręty idą rozwiniętym szykiem, na radarze od cholery zakłóceń, więc postawiłem marynarzy na oku.
-TORPEDYYYY!!!! Torpedy z prawej burty!!! około mili!!
– Zwrot prawo na burt, lewe sruby cała na przód, na prawych cała wstecz! Dac ostrzeżenie do grupy! Alarm bojowy!
Na całym okręcie rozdzwoniły się dzwonki alarmowe, a wyszkolona załoga błyskawicznie zajmowałaswoje miejsca. Dzięki szybkiej reakcji sternika, torpedy przeszły wzdłuz burt, a marynarze, będacy na nokach pomostu, zaklinali się, ze słyszeli jak wyły ich silniki. Nagle, w odległości 4 -5 kilometrów zauważyliśmy dwa niemieckie niszczyciele klasy Z, które znowu rzucały torpedy.
– Danae juz ma dosyć, panie kapitanie! – podszedłem na prawy nok pomostu i popatrzyłem na płonacy wrak, który dosiegły dwie torpedy. – Biedne *********, mam nadzieje, ze się wyratują – mruknąłem – Główna bateria, cel niszczyciele, OGNIA!
Okręt zadrżał, gdy z luf dziobowych wież z rykiem pędzącego pociągu pospiesznego wyleciały blisko tonowe pociski i poleciały w kierunku wroga.
– Trafiony, trafiony!!
Obsada mostka rzuciła się na lewą stronę i patrzyła z niedowierzaniem, jak nieprzyjacielski niszczyciel dokonał żywota w wielkiej kuli ognia – musiał dostać w magazyn – stwierdził oficer artyleryjski, po czym podszedł do stołu i przekazał do centrali artyleryjskiej następne koordynaty. Kolejne okręty otwierały ogień, a z prawej burty z rykiem turbin przeszły niszczyciele, z rozwijającą ponad 41 węzłów Błyskawicą na czele, która waliła z dziobowych wież pocisk za pociskiem w kierunku wroga. Prędkość i stan morza praktycznie uniemożliwiały celowanie, a jednak, jakimś cudem, większość pocisków siedziała w celu.
– Pancerniki, czerwone trzydzieści, 15 kilometrów! Strzelają!
Spojrzałem we wskazanym kierunku, przeliczyłem w głowie kierunki i prędkości, a następnie rozkazałem – ster lewo, cała naprzód, 25 węzłów, działa na prawą burtę, cel Bayern, zasypać sukinkota ołowiem!
Wieże ociężale obróciły się we wskazanym kierunku i rzygnęły lawina ognia i stali. W tym momencie, potężny okręt zadrżał od dziobu do rufy. – Torpeda! Wyłapaliśmy torpedę w dziób!
– Zamknąc grodzie, raport o uszkodzeniach!?
– Przeciek w pomieszczeniu łańcucha, już odizolowany, okręt na równej stępce, działa sprawne, czterech kontuzowanych.
Zaczęło pojawiać się coraz więcej ciężkich okrętów wroga. Nasz Hood prowadził wymianę ciężkich argumentów z Bayernem, krążowniki walczyły ze sobą. Nagle potężny huk, wstrząs, dym. Podniosłem się chwiejnie z pokładu i zobaczyłem obsadę w malowniczych pozach powywracana na decku, jedynie bosman Wuillie, klnąc wprawnie w kilkunastu językach, wściekle kręcił kołem sterowym. Ze zdziwieniem zauważyłem, ze ani razu się nie powtórzył. – Co się stało?!
– Gnaisenau, chyba on, przyładował nam z prawej burty na wysokości komina nr 2. Wybite obsługi prawoburtowych sto dwójek i opelotki! oberwała maszyna! Zwalniamy!
– Niech niszczyciele dadzą dym, odchodzimy!
– Bayern tonie! Mamy go, panie kapitanie!
Okręt zaczął odchodzić z akwenu objętego walką. Maszyny ledwo zipały, prędkość spadła do 16 węzłów. Dał o sobie znać wiek okrętu i brak porządnego pancerza pokładu. Pociski wystrzelone z około 20 kilometrów przebiły pokład i górny pancerz cytadeli siejąc spustoszenie w tej newralgicznej części jednostki. Na szczęście udało nam się odejść i w asyście Błyskawicy i jednego krążownika wróciliśmy do Scapa, gdzie okręt poszedł do remontu, a mnie przydzielono nową jednostkę. Niestety, nie długo po remoncie, okręt, pod doświadczonym dowódcą poległ po krótkiej wymianie ognia z niemieckim super pancernikiem Bismarck. Było to 24 maja 1941 roku w Cieśninie Duńskiej.
Oczywiście wszelkie wydarzenia to moja „licencja poetica” i nigdy nie miały miejsca. Prawdziwe jest za to podane przeze mnie uzbrojenie. Takie samo jak w grze, było w prawdziwym Hoodzie. Szkoda tylko, że developerzy zapomnieli o wyrzutniach torpedowych, które oryginał posiadał.
Powiem tak, grało mi się dosyć dziwnie. Jak na okręt do walki w pierwszej linii, mamy trochę za mizerny pancerz, ale jako drugoliniowiec, okręt jest świetny, a po ostatnich poprawkach, można co salwę sadzić cytadele. Działa są dosyć celne i jak przyzwyczaimy się do tego, że trzeba manewrować, to gra zaczyna być bardzo przyjemna. Przyznam, że jednak oczekiwałem od developerów, że dadzą nam do dyspozycji torpedy i zasłonę dymna – bardzo by się przydała, kiedy zaczyna się robić niemiło. Tak musimy liczyć na kolegów z drużyny, że dadzą nam osłonę, by móc się wycofać. Aha, wybaczcie kochani, ze odległości podawałem w kilometrach, ale jak wecie, w grze właśnie te jednostki funkcjonują (do dzisiaj nie wiem dlaczego? 😉 ).
Reasumując, gracze lubiący pancerniki będą usatysfakcjonowani, a sam rozważę zakup, choćby dla tego, ze był to piękny okręt z tragiczna historią.
Do zobaczenia na cyfrowych akwenach! AHOY!
Paweł Lex Lemański.
Piekne cacko, znow w tle polskie okrety(niszczyciele), szkoda ze w starciu z Bismarckiem nie mial wiecej szczescia.
Dzięki 😉 Faktem jest, że nie miał szans z Bismarckiem właśnie przez ten nieszczęsny pancerz pokładu… Był za stary, za słabo opancerzony, no i dowódca popełnił kilka błędów taktycznych 🙁 /Lex
Kiedy mniej więcej może wejść do sklepu?
Pierwsi się dowiecie! 😉 /Lex